|
 
 
 |
Toronto, 2005, Zima na Królewskim Wzgórzu
Dziś za oknem bieleje zima.
Skromne, szare i rudo-ceglane domki, zgnębione mrozem, przycupnęły na naszej małej uliczce jakoś tak cicho i posępnie. Tulą się teraz ciasno do siebie parami, jakby przemarznięte do szpiku swych silnych wielopokoleniowych fundamentów.
I nas również przytłacza ta zima... nim słońce wstanie, zaczynamy dzień długi, kolejny i często szary w krainie zapracowanych po uszy Muminków... Jam, opatulona we wszelkie możliwe szale i szaliki, znikam gdzieś pomiędzy przystankiem tramwajowym, a autobusowym, po wschodniej stronie centrum metropolii, w małym jednopiętrowym biurze z oknami na drapacze chmur i najwyższą ponoć na świecie wieże. Arek natomiast, po blisko dwugodzinnej tułaczce podziemna kolejka, trafia do swojej nowo-upieczonej pracy na odległym zachodnim krańcu tego naszego nowego świata.
Mijają długie, porozciągane i wymięte praca godziny... cenne minuty wymykające się spod rąk... czas nieprzeczytanych książek, czas niedokończonych rozmów, niewypowiedzianych słów, nie-roześmianych uśmiechów. Czas nieodwiedzonych zakątków świata, czekających na nasze spragnione podziwu spojrzenia... czas którego coraz bardziej i dotkliwiej nam ostatnio brakuje.
I tak często dużo później, niż po tych przepisowych ośmiu godzinach, późnym wieczorem ściągamy do domu. Jeszcze tylko przystanek autobusowy, gdzieś na mroźnym wygwizdowie, wiecznie opóźniony tramwaj, zapchane, duszne metro, przeprawa przez śnieżne góry i słone rzeki wartko płynące w dół miasta i już, już, prawie, niemalże jesteśmy w naszym domu. |
Przez większość przedpołudniowych godzin nasza ulica śpi beztrosko pod śnieżną pierzyną aby o zmierzchu ożywić się ponownie na te kilka krótkich wieczornych godzin. Rozświetlają się wówczas dusze tych naszych małych domów i przytulne ciepełko zaczyna powoli wypełniać ich ciasne przejścia do maciupkich ogródków, jak i przestrzenną aleję dębową. Stare, przygarbione zima, dębowe ramiona tuła w swych rozłożystych uściskach małe domostwa, ustrojone tysiącem drobniutkich świątecznych światełek, a zastygłe mrozem łzy niebiańskie skrzą się jak żywe kryształy na powyginanych czasem gałęziach. Jakaś dziejsko-czarodziejska mgiełka unosi się wówczas lekko nad tym naszym zimowym światem, aby wraz z ostatnim zgaszonym światłem, sama wreszcie sennie zapaść w sen na śnieżnych pierzynach dachów.
Tak wiele dni upłynęło od naszych meksykańskich wakacji...
Na cale szczęście jest miłość... w niej nasza siła do biegu, czy marszu, do podnoszenia się z upadku, do walki o marzenia, do wiary w przyszłość...
Arek, kiedyś powiedział: „kochać cię to wstać o godzinę wcześniej do pracy, w zimowy lodowaty poranek, gdy nadal ciemno i głucho na dworze, po to tylko by wyczarować dla ciebie sałatkę, abyś miała cos pysznego do przekąszenia w pracy...” |
|
|
Jeszcze tak wiele musimy się razem nauczyć, jeszcze tyle dni, ba, lat może całych upłynie nim złapiemy za nogi bardziej doskonale szczęście. Wierzymy jednak, że się nam uda, że odnajdziemy słoneczne miejsce na ziemi. Któż wie gdzie nas ta podroż poniesie... Liczne przeprowadzki pomiędzy-kontynentalne, z miasta do miasta i z miejsca na miejsce mamy już przecież za sobą. Nie straszne nam tęsknoty za domem, bo dom, bowiem, nauczył nas czas nosić w sobie...
Obce języki? ...ponownie się ich wyuczymy...
Drogi przemierzymy... Rozwiniemy marzycielskie skrzydła...
Jesteśmy wolni...
Już od dawna...
Już od czasów gdy zeszliśmy na szlak emigracji...
Obywatele świata...
On i ja...
damy sobie radę...
Tymczasem, oboje żyjemy w świecie marzeń... tacy z nas marzyciele... uciekinierzy rzeczywistości.
...Jutro świat nas pokocha
Z nieba sypnie się grosz
Pobujamy w obłokach
Całkiem wolni od trosk... |
Wróć do strony głównej "Rodzina" ↑ |
|
|