|
 
 
 |
Dzień który połączył Słońce z Księżycem na resztę wszechczasów
To był ich ślub... Bajeczny moment, zawieszony gdzieś pomiędzy drogą mleczną a linią widnokręgu... I pomijając ogromny stres psychiczny, fizyczny, finansowy i rodzinno-konfliktowy, zapewne najbardziej nieziemski w ich trzydziesto-paro letnim życiu. Nim jednak ten dzień miał nastąpić czekało ich tysiące formalności...
W Kanadzie, w przeddzień ślubu odbywa się najpierw próba w kościele. Pewnie dlatego, aby każdy z uczestników tego wielkiego wydarzenia wiedział co ma dokładnie robić i jak się zachowywać. Dobre sobie...
Tak wiec, w piątek, 3-ciego września o godz. 18, wszyscy zebrali się w katedrze. Ksiądz Jacek musiał ustalić kto i w jakiej kolejności będzie szedł, klękał, siadał, będzie prowadzony do ołtarza czy też „doczłapie się tam o własnych siłach”. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, tak aby w tym ich wielkim dniu nikt nie popełni przypadkiem jakiejś gafy. Nie obyło się jednak od lekkiego zamieszania, gdyż nie koniecznie widzieli oni swoja własna ceremonię ślubną tak, jak widział ją ksiądz, ale po mniej czy bardziej emocjonalnych dyskusjach udało się wszystkim dojść do porozumienia. Scenariusz uroczystości został ostatecznie zatwierdzony i mogli oni spokojnie zając się ostatecznymi przygotowaniami do ich wielkiego dnia.
|
I tak, tego samego piątkowego wieczoru, według pomysłu Słonka, z pomocą graficznego talentu Księżyca i przy fizycznym akompaniamencie grupy przyjaciół, za bynajmniej jak najbardziej „twórczy” koszt, starali się oni przeobrazić dość bezduszna grecka salę, w której miało odbyć się ich przyjęcie weselne, w miejsce o bardziej romantyczno-czarodziejskim charakterze... takie, które w jakimś bliższym stopniu mogłoby reprezentować tą ich całą artystyczną impresję...
I tak oprócz śnieżnobiałych obrusów i „koszulek” na krzesła, malutkich świeczek, barwnych upominków dla gości, upinali oni gwiezdny baldachim nad parkietem tanecznym, mrugający tysiącem maleńkich świetlistych oczek ponad ich głowami miłością i szczęściem upojonych... Jak barwne przeźrocza, wirowały w ich oczach kolorowe dekoracje, kwiaty, blask świec, niebo i ziemia, plakaty - graficzny skrót ich nietuzinkowej przyjaźni, a później miłości...
Dziś, Słonce z Księżycem przyznają, że właśnie ten dzień był najbardziej stresowym i intensywnym dniem w ich życiu. Każdy członek rodziny miał ściśle określoną funkcję. Słonko jako urodzona perfekcjonistka, starało się wszystko dopilnować, lecz dość szybko zorientowało się, że takie dopinanie na ostatni guzik wymagało od niej nadzwyczaj bezgranicznego zaufania wobec przyjaciół i wszystkich tych którzy zdecydowali się pomóc. Księżyc tymczasem biegał po sklepach organizując wszystko to co zostało wcześniej pominięte, bądź najzwyczajniej zapomniane. Jego mama pospiesznie wykonywała zamówienia na esencjonalne składniki kulinarne, organizowała kelnerki i pomoce kuchenne, półmiski, talerze, szampanki, nieskończona listę tego co wcześniej umknęło uwadze, a okazało się nieodzowne do sowitego „nakarmienia” gości. Słoneczna mama i babcia kreowały bukiety ze słoneczników i irysów mające przyozdobić kościół, podczas gdy najbardziej twórcza miejska kwiaciarka wyczarowywała te największe i najważniejsze kwiatowe kompozycje.
|
|
|
W trakcie tego całego zamieszania, na zapleczu sali weselnej, polski kucharz, ex-Batory, tradycjonalista, przez blisko trzy dni przygotowywał staropolskie potrawy. Towarzyszący mu rodak, cukiernik „złota raczka”, piekł kołacze, serniki, torciki wiśniowe na autentycznej wiśniówce, makowe ciasteczka, i przede wszystkim trzy piętrowy kawowo-orzechowy tort weselny.
I tak dzięki pomocy licznych znajomych i przyjaciół udało Słońcu i Księżycowi „dopiąć” ich wielki dzień na przedostatni guzik i wylądować w łóżku o dość wczesnej, jak na przedślubną noc, porze, o północy.
Księżyc nie mógł oczywiście spokojnie zasnąć u rodziców a i Słonko nie zmrużyło oka na poddaszu u przyjaciółki... Tradycyjnie bowiem, aby nie zapeszyc i uprzedzić wszelkie nieopatrzności losu, pan młody nie mógł zobaczyć panny młodej w dniu ślubu, a szczególnie przed sama ceremonia...
Nadszedł sobotni świt i gorączka ostatnich chwil. Wszystkie panie, na czele z babciami, pospieszyły do fryzjera i tak niemal cała rodzinka spotkała się w salonie w celu ogólnego przeistoczenia...
Słońce uczesano bardzo gładziutko, według wspomnienia o Audrey Hepburn z „Breakfast at Tiffany’s”. Potem w witrynie okiennej, w promykach wczesnego poranka, przemiła dziewczyna o anielskiej cierpliwości i kojącym głosie wykonała na słonecznej twarzy bajeczny makijaż.
Słońce wiedziało, ze te ostatnie chwile, zapamięta do końca swego życia... Czas jakby w zamyśleniu przycupnął na moment u jej stóp, a ono rozmarzonymi oczyma patrzyło jak ludzie przechadzali się po głównej ulicy w ten bezchmurny i upalny dzień. Świat migotał kolorami zbliżającej się jesieni, wrzał gwarem wczesnego przedpołudnia małej turystycznej miejscowości, i jak gdyby nigdy nic, nieświadom zbliżających się wydarzeń, żwawo biegł naprzód... |
Tymczasem, w przestronnej witrynie okiennej, Słońce zostało przeobrażone w nadzwyczaj szczęśliwą pannę, która dotychczas niezmiennie poszukującej miejsca sercowej przynależności, co chwile szczypała się w rękę, niedowierzając „iż wreszcie natrafiła na ten swój wymarzony dom”... Był on już tuż, tuż... zaraz, obok, zaledwie trzy przecznice dalej... Za godzinę, czy dwie niespełna, serce tej szczęśliwej panny miało spocząć w dłoniach Księżyca jej ukochanego na resztę swojej wieczności...
Jednak życie, nieprzewidziane i figlarne, postanowiło, pannie z sercowym uzależnieniem, spłatać jeszcze jedną przedślubna niespodziankę... Zazwyczaj w tak małym, jak Kingston, mieście bardzo łatwo było spotkać kogoś znajomego i to w najmniej oczekiwanym momencie. Ale któż by się spodziewał, że właśnie teraz tak stać się miało... I że Księżyc roześmiany, z rozwianą czupryna i rozkosznym rumieńcem na twarzy, wbiegnie do tego samego salonu, w którym właśnie, w witrynie okiennej, jego Słońce łapać miało ostatnie magiczne promienie...
To była doprawdy zabawna scena. Wszyscy fryzjerzy i wizażystka nerwowo skakali starając się zasłonić Słońce przed przypadkowym spojrzeniem Księżyca. Oczywiście, ani Księżyc, ani Słonko, nie mieli zielonego pojęcia o okolicznościach zamówionych wizyt w tym samym salonie i w tym samym czasie. Nadzwyczaj pospiesznie zdezorientowany młodzieniec i niemniej niż panna zaskoczony, umknął błędnym spojrzeniem i jeszcze szybciej znikł w zaułkach salonu fryzjerskiego...
Tak więc i tym razem, tej dziwnej parze udało się umknąć nieopatrzności przedwczesnego spojrzenia... Czy oby jednak, czekająca na nich tuż za rogiem przyszłość okazać się miała równie wspaniałomyślna? Ach... Tylko czas będzie w stanie rozstrzygnąć ten spór pomiędzy sceptycznym rozsądkiem, a rozbujanym marzeniem...
Wracając jednak do rzeczywistych wydarzeń....
Niedługo później, cała przeobrażona ‘panna-pod-wrażeniem’, podążała samotnie taksówka na drugi koniec miasta. Wyglądająca całkiem przedziwnie, w jean’sach, zwiewnej pelerynce fryzjerskiej i z welonem na głowie, szybowała pospiesznie do domu, w którym to niebawem zawitać miały babcia, mama, dwie przyjaciółki i fotograf... |
|
|
W starym domu z dusza prawdziwego podróżnika, w maleńkim pokoiku na poddaszu, na powyginanym staroświeckim wieszaku wisiała jej suknia... Przepiękna, dokładnie taka jaką przymierzała w snobistycznym boutique’u, a której cena kilkakrotnie przewyższała granice wszelkiego rozsądku, a której uduchowiona kopia zacisnąć miała niebawem panieński oddech niespokojny w objęciach misternie dopasowanego gorsetu. Aż trudno uwierzyć, ale ową pannę bowiem życie obdarzyło nadzwyczajnym szczęściem. Bliską desperacji i rozdarcia emocjonalnego, przypadkowo rzuciło w progi niesamowitej krawcowej, prawdziwego geniusza w swoim fachu, która swą magiczną igłą i parą cudotwórczych dłoni wyczarowała klejnot niebiański - suknie z włoskiego jedwabiu - „boudoir” - o szampańskim odcieniu, prostej linii A i z gustownym trenem.
I tak, otoczona łzami emocji i wzruszenia, z sercem chcącym wyrwać się z piersi, młoda panna w rozłożystej sukni została pieczołowicie upchnięta przez babcię i mamę w piękny jaguar w kolorze purpuro, gdzie u boku dwóch świadków umknęła ku swej przyszłości.
Zapowiadał się prawdziwie upalny i parny dzień...
Strzelisty kościół, niemalże taki w jakim była chrzczona w ojczyźnie, jedynie z piaskowca zamiast rudej cegły, jaśniutkim szarym kamieniem wyraziście zakreślał kontur na tle nieskazitelnie niebieskiego nieba...
Panna-pod-wrażeniem, z welonem jak mgiełka bajecznie oddzielającym ją od reszty świata, niecierpliwie, przestępując z nogi na nogę, u wrót z wiekowego dębu, oczekiwała dźwięku nut Kanonu Pachelbel’a. I tak organy donośnie zadrżały z duszy całej beztroskiej... Najpierw chłopczyk maleńki wniósł obrączki na wyhaftowanej babcina ręką poduszce, potem para świadków i wreszcie panna-skocznego-serca, u boku matki ledwo chwytającej oddech z wrażenia, wkroczyła do świątyni. Ten marsz nadzwyczaj zdał się jej długim, bo choć spojrzeniem i sercem dzwoniącym, stała już przy Nim, pięknym i wyniosłym, z zapartym tchem czekającym u ołtarza, to stopy jej drobiły kroczki dostojne z wolna jak żółw sunący ku morzu. |
Wkrótce później panna chyba straciła kompletnie głowę, bo pamięć odmówiła jej posłuszeństwa i nawet teraz gdy stara się przypomnieć kolejno wówczas wymówione słowa, wszystko zlewa się w jedna niewypowiedzianie piękną całość... „Ja Dorota... biorę Ciebie, Arkadiusza...” zaciśnięte gardło od łez wzruszenia i łez szczęścia... Ave Maryja na trąbkę i sopran... kwiaty... Babcie zapalające świece ognisk domowych... Dłonie splecione na wieczność całą... blask obrączki lekko spoczywającej na palcu... i potem marsz już szybki, skoczny niemal, korowód par, życzenia, kwiaty, morze kwiatów... pocałunki, uściski, okrzyki i żar palącego wrześniowego słońca...
Potem zdjęcia w plenerze, nad jeziorem, w parku, na uniwersytecie i na okręcie... Na żywioł, żadnego przygotowania, z parą nawiedzonych, utalentowanych ludzi... znajomych fotografów...
Tuż przed weselem, mały szczególny moment nastał... Zupełnie przypadkowy... Niespodziewany... Taki, który pozostaje w pamięci na wieki...
Na ślicznej świeżo pomalowanej ławeczce, u skrzyżowania dwóch czarujących ulic o domach z piaskowca i winorośli, panna-świeżo-zamężna i druhna w kolorze amarantu przysiadły jak gdyby nigdy nic, bez szczególnej przyczyny i wzniosłego celu, spokojnie czekając na swych wybrańców. Niespotykane było to widowisko... W samym sercu miasteczka, w mało uczęszczanym w tak upalne popołudnie miejscu, panna w szampańskiej sukni, z mgiełką na głowie, wyglądała nadzwyczaj komicznie... Zupełnie nie na miejscu...
Najpierw autobus zatrzymał się na przystanku, ktoś wysiadł, ktoś wsiadł, ktoś krzyknął „wiwat”, kierowca roześmiał się spontanicznie, jakieś młode dziewczęta zachichotały rozbawione, a mały chłopczyk z nosem przyklejonym do szyby, co raz to pukał w okno palcem, to szturchał matkę zniecierpliwiony jej zamyśleniem, a sam wyraźnie zdziwiony owym widokiem... Jakąś para pospiesznie kończąca lunch na sąsiadującym patio, z zaintrygowaniem podeszła do panny szampańskiej i panny amarantowej... „Czy cos się stało? Czyżby wybranek uciekł z kobierca ślubnego? Czy mogliby gdzieś podrzucić łodzią zakotwiczoną w pobliskim porcie jachtowym? Czy... to i owo... Czy tak, czy nie tak?
Tymczasem panna-świeżo-zamężna, trzepotem rzęs i uśmiechem prosto z Mona Lisy, spokojnie, bez cienia zażenowania odpowiadała na zdziwienie przechodniów i przejezdnych... a w sercu tymczasem skakała radością i szczęściem niepamiętnym... |
|
|
Weselisko było huczne, gromkie i do samego świtu...
Przy stole czekała rodzina z solą i z chlebem o rumianym uśmiechu i chrupiącej skórce... Pierwszy toast wychylony za pomyślność młodej pary, potłuczone kieliszki na szczęście, pierwszy małżeński pocałunek, gromkie brawa, odśpiewane „sto lat”, uściski, okrzyki... Naprawdę uroczyste i wzruszające było to powitanie.
Bielejąca sala, spowita w ciepłym blasku płonących świec i drobnych świątecznych lampek, tonąca w kwiatach, cudnych pomarańczowych różach i wiosenno zielonych storczykach, wrzała od radości. Na przemian, lało się czerwone i białe wino, kolejne przemowy rodziny, przyjaciół, przeplatane wartką nutą przygrywaną do tańca, raz to skocznie, raz za gardło ściskającą niejednego bezdusznika... Na stołach kolejno pojawiały się staropolskie dania: barszcze, pasztety, sałatki, zakąski, prosiaki, pieczenie, winiaki, likiery, serniki, makowce, kołacze i inne słodkości... Licznie przybyli goście hucznie balowali, tak aż weselisko tętniło nie jednym, a setka rozpalonych wesołością serc.
Zaraz po, a trwało to wesele aż do błogiego świtu, para młoda poszybowała na trzydniową podroż przedślubną, wśród pól uginających się od ziarna i głów słonecznikowych, do domku w koronach dębów zanurzonym, nad ich ukochanym jeziorem. Długo jednak nie udało się tej księżycowo-słonecznej parze „leniuchować w miłosnych uściskach”, bowiem od południa zaczęli zjeżdżać się przyjaciele i tak rozpoczęły się poprawiny, które tradycyjnie, ‘po polsku’, poprawiano przez kolejne dwie doby. Na ten typowy „Honeymoon”, młodej parze pozostało jeszcze czekać trzy następne tygodnie, które niemiłosiernie dały im w skórę długimi godzinami pracy i stresem przywracania do normy ich do-góry-nogami-życia.
Ale było warto...
Dwa tygodnie w Meksyku, na wyspie słońca, palm i oleandrów, niebiańskich zachodów i wschodów słońca, lazurowych wybrzeży otoczonych barwną rafą koralową okazały się doskonałą odpowiedzią na ich tęsknoty... tęsknoty za wszystkim tym co inne niż tutaj, na ich kanadyjskim kawałku ziemi... za słońcem upalnym, za bujną tropikalną zielenią, za palącym w stopy piaskiem, za ciepłym deszczem, za wiatrem we włosach, gdy to beztrosko przemierzali wyspę wzdłuż i w szerz na małym rozbrykanym skuterze...... za wielka przygodą, za czasem dzielonym pomiędzy śmiechem przyjaciół, gorączka miłosnych nocy, a błogim lenistwem...
To był raj... ich raj na ziemi... |
Wróć do strony głównej "Rodzina" ↑ |
|
|